Przeczesał jeszcze raz dłonią włosy. Nie wyspał się; położył się po prysznicu i teraz wyglądał tak, jak wyglądał. Kosmyki sterczały na wszystkie strony, nadając mu wygląd rozkapryszonej ośmiornicy. Westchnął. Nie mógł już z tym nic zrobić. I chyba nawet nie chciał. Chwycił teczkę, która stała obok krzesła. Upewnił się, że zabrał wszystkie potrzebne rzeczy i wyszedł z sypialni. W smętnym nastroju wstukiwał kod alarmu, uruchamiając wszystkie zabezpieczenia. Dzień do znudzenia przypominał poprzedni. Znów wsiadł na tylne siedzenie czarnego bentleya prowadzonego przez sympatycznego Leonarda. Szofer, który jednocześnie był kimś w rodzaju ochroniarza, pracował u niego już pięć lat. Była to jedna z niewielu osób, w których towarzystwie czuł się swobodnie. Mógł z pełnym przekonaniem powiedzieć, że jest jedyną osobą najbliżej miana jego przyjaciela. Bo innych przyjaciół nie miał. Z całą pewnością nie mógł nazwać tak łasych na jego pieniądze ludzi, którzy ślinili się, gdy tylko zobaczyli go na jakimkolwiek bankiecie. Nikt z nich tak naprawdę go nie znał. Nikt z nich nigdy nie spytał o jakąś z prozaicznych, wręcz śmiesznych, rzeczy. Takich jakie na pamięć znają przyjaciele. Ulubiony film, miejsce na świecie, marzenie. Śmieszne wydarzenia z przeszłości, tragikomiczne związki z czasów młodości. Naprawdę, Leonard najbardziej pretendował do tytułu przyjaciela. Łączyły ich serdeczne stosunki, ale tak naprawdę żaden z nich nie przekraczał granicy pracownik – pracodawca.
Dla osoby postronnej, czyli dla każdego, Gabriel mógł wydawać się osobą praktycznie nie nadającą się na przyjaciela. Był rzeczowy, milczący, momentami oschły i wszystkich taksował swoim nieprzeniknionym, zielonym spojrzeniem. Jego zamkniętość nielicznych zachęcała do odkrywania. Fascynował zazwyczaj kobiety, które uważały, że uda im się odkryć uwierający jego duszę problem i zmienić go, rozkochać. Wszystkie po kolei wyprowadzał z błędu, że cokolwiek może im się udać. Nie zależało mu na stałej relacji z kobietą o takim mniemaniu. Pragnął kogoś, kogo polubi od pierwszych sekund. Lub obdarzy jakimkolwiek innym uczuciem. Bo tak naprawdę, każdy, kto stawał na jego drodze, był mu po prostu obojętny, nie wzbudzał w nim zainteresowania.
Jednak teraz, siedząc na skórzanej kanapie w wiozącym go do pracy samochodzie, uświadomił sobie, że pojawiła się taka osoba. Nie spodziewał się kompletnie, że może ją spotkać w miejscu, które wybrał. A wtedy właśnie zależało mu na znalezieniu najbardziej obskurnego i podejrzanego baru na obrzeżach miasta, gdzie mógłby się bez skrupułów urżnąć, w pijackim amoku wznosząc toast do lustra. Nic tego wieczora nie potoczyło się po jego myśli. Wchodzą do lokalu, który z zewnątrz wydawał się zwykłą speluną z dużym zielonym neonem „Green Grill”, doznał szoku. Wnętrze mogło pozostawiać wiele do życzenia, ale było utrzymane w porządku. Nadgryzione zębem czasu i zużyte sprzęty były wypolerowane na błysk. Ludzie kulturalnie grali w bilard w dalszej części sali. A przy barze stała ona. Była tak zaabsorbowana czyszczeniem szklanki, że chyba nawet tornado za oknem nie zwróciłoby jej uwagi. Wyglądała zwyczajnie, wręcz pospolicie, ale jednak w jej ruchach było coś takiego, co powodowało, że kompletnie tu nie pasowała. Mieszanka kociej gracji, niewymuszonej elegancji i doskonale wyważonych ruchów. Stał chwilę jak urzeczony, a potem prawie biegiem dostał się do baru. Zajął krzesło centralnie przed nią, chcąc ją podziwiać. Proste włosy w jakimś prostym odcieniu brązu sięgały gdzieś w okolice łopatek. Skupione na szkle oczy miały barwę oceanu w wyjątkowo nieprzyjemny dzień. Karnację miała bladą, jakby za wszelką cenę unikała słońca.
Pokręcił głową, wyrywając się z tego odrętwienia. Wątpił, że dziewczę zrobi użytek z jego wizytówki. Jej zachowanie widocznie wskazywało, że nie zapałała do niego tym samym co on. Miał do siebie żal za grzeszki tej nocy, ale jednocześnie był zadowolony. Zrobił to, co chciał zrobić i nie będzie tego żałować. Tym bardziej, że mu się podobało. Owładnęło go w tamtym momencie takie dziwne uczucie wolności, które wydało mu się bardzo obce. Niemniej jednak spodobało mu się. Wejście po raz pierwszy do własnego biura nie mogło się z tym nawet równać. Zaczął się zastanawiać nad skokiem na bungee, gdy Leonard zatrzymał samochód. Z westchnieniem wysiadł, mimowolnie przyklepując niesforne włosy. Codzienność nie będzie czekać.
*
Elizabeth Lucy Taylor rozpoczęła kolejny dzień od uderzenia czołem w za niski sufit na swoim poddaszu. Przeklęła bardzo brzydko na czym świat stoi, rozmasowując obolałe miejsce. Delikatniej tym razem zsunęła się z łóżka, bezbłędnie trafiając stopami w miękkie kapcie. Rytuał poranka był jej tak dobrze znany, że równie dobrze mogła to robić z zamkniętymi oczami. Zazwyczaj była o tej porze wypoczęta i gotowa do podjęcia czekającej ją pracy. Co prawda zarobki nie były wysokie i nie starczały na wiele, jednak satysfakcjonowały one Elizabeth. Oprócz dachu nad głową miała także zapewnione trzy posiłki, co było niewątpliwym luksusem. Jednak dziś młoda dziewczyna myślami była zupełnie gdzie indziej. Oprócz właśnie nabytego, pulsującego bólu czoła w głowie miała istny huragan niespójnych i dziwnych myśli. Otworzyła szafę i wyciągnęła parę spranych, roboczych jeansów. Dopiero po chwili zauważyła, że włożyła je tyłem do przodu. Westchnęła przeciągle zdejmując spodnie. Jej myśli poszybowały ku hipnotyzującym, zielonym oczom… .
Ziuuum. Książka z serii Harlekin z furkotem przemierzyła pokój. Strony poruszały się pospiesznie, chcąc dorównać szybkością ptakowi, który właśnie zerwał się z parapetu. Romansidło napotkało na swojej drodze ścianę i zapragnęło również jej dać odrobinę miłości. Odbiło się od niej z szelestem miętych stron i opadło na ziemię niczym kurtyna, kończąc przedstawienie. Miotaczka nie zrobiła sobie z tego żadnych wyrzutów. Opadła na twardy materac, przecierając przekrwione oczy. Miała wszystkiego serdecznie dość. Była na siebie wściekła, że zamiast po ludzku pójść po pracy spać, zaczęła czytać. A wróciła koło piątej nad ranem. Wiedziała jednak dobrze, że nie zaśnie. Często miała z tym problemy, w sumie od momentu, gdy zaczęła pracować na nocki. Przed nockami sen również nie należał do jej najlepszych przyjaciół. Jednak od czasu do czasu mogła liczyć na jego solidną dawkę, niepoprzedzoną solidniejszą dawką alkoholu, bez jakichkolwiek niepokojących snów.
Za to dziś… dzisiaj poranek mogła zaliczyć do zdecydowanie najmniej udanych. Od tego dziwnego wypadku nie mogła się na niczym skupić, a czas w pracy dłużył się niemiłosiernie. Wydawało się wręcz, że ktoś z uporem maniaka cofa zegar, gdy nie patrzy. Po tym jak w końcu wydostała się z baru, który oczywiście musiała zamknąć, bo McRalph nie raczył, uciekł jej autobus. Żeby dojechać z tego nędznego odludzia dokądkolwiek, musiała spędzić pół godziny na rozharatanym przystanku okupowanym przez kloszardów. Przysypiając na spleśniałym siedzeniu w śmierdzącym busie, o mało nie przegapiła swojego przystanku. Gdy w końcu dotarła do swojego mieszkania w rozpadającej się kamienicy z mieszkańcami, których średnia wieku przekraczała osiemdziesiątkę i doczłapała się na parter, okazało się, że resztki snu są tylko wspomnieniem. Niezadowolona zaczęła czytać. Sięgnęła jednak po złą książkę, bardzo złą.
Zwlekła się z twardego materaca, uznając za bezsensowne jakiekolwiek próby zaczerpnięcia snu. Przeszła do małej kuchni, z oknem wychodzącym na ulicę. Jedyny ciekawy i lubiany przez nią aspekt tego mieszkania. Uwielbiała podczas konsumpcji obserwować ludzi. Jedząc kanapki z serem zapiekane w mikrofali, kontemplowała nad ich historiami. Kim jest ta pani w szarej garsonce, biegnąca na autobus w obcasach? Czy jej życie potoczyło się tak jak tego chciała? Ma dzieci, kogoś kto czeka na nią aż wróci z pracy, psa, kota, rybki, lamę? Czy ten młodzik popalający w bramie fajki wpadł już w nałóg? Robi to dla szpanu, żeby móc chuchnąć znajomym w twarz, czy ma problemy rodzinne? Takie śmieszne rozważania doskonale odciągały ją od własnych problemów. Jednak dziś, gdy parzyła sobie kawę z podwójną mocą, wróciły do niej myśli o zielonych oczach. Stwierdziła, że nie ma sensu myśleć o nim potajemnie, czy odpędzać te myśli. Nie jest gówniarą, ani się nie zakochała. Ten człowiek ją po ludzku zaintrygował. Popijając za gorącą, czarną kawę myślałam o nim tak, jak o jednym z tych ludzi zza okna. Ciekawe czy jest żonaty, zaręczony, a może już wdowiec? Był tu przejazdem, czy mieszka gdzieś w pobliżu? Trafił szóstkę na loterii, czy po prostu zarabia kokosy? Myśląc o nim w ten sposób, stawał się dla niej obojętny. Po prostu kolejny człowiek ze swoją historią. Uśmiechnęła się do siebie. Czuła się o wiele lepiej, chociaż zmęczenie nadal dawało się jej we znaki. Zdążyła już opróżnić kubek, więc ponownie nastawiła czajnik, tym razem wybierając saszetkę czarnej herbaty. Włączyła radio na swojej ulubionej stacji, nastawiając je cicho, aby stanowiło jedynie tło. Przeciągły gwizd świadczący o zagotowaniu się wody zaczęło coś zagłuszać. Uświadomiła sobie, że rozdzwonił się jej telefon. Zalała herbatę i wróciła do pokoju. Spojrzała na zegar. Ósma, no pięknie, ciekawe kogo diabli niesie. Wygrzebała ze znoszonej torebki telefon i mętnym wzrokiem zmierzyła wyświetlacz. Joceline. Nie, tak, no nie. Nie w tym momencie. Naprawdę nie miała ochoty gadać ze swoją matką. Zwłaszcza, że było dopiero po ósmej, była zmęczona i po nocce. Okrutne jest życie.
- Lisa! – powitała ją z piskiem matka, gdy odebrała.
- Cześć – odparłam niemrawo, chcąc dać jej do rozumienia, że nie mam ochoty na rozmowę.
- Tak się cieszę, że odebrałaś! Tak dawno nie rozmawiałyśmy! Stęskniłam się!
- Joceline, minął niecały tydzień, to mało czasu – opadła na łóżko, szykując się na dłuższą rozmowę.
- Oj, nie bądź taka małostkowa, skarbie – zaszczebiotała, zapewne wywróciła też oczami. – Znajdziesz trochę czasu dla swojej starej matki? Na przykład w porze lunchu?
- Byłam na nocce – można to było odebrać dwuznacznie: „powinnam spać cały dzień, a nie, cholera, z tobą rozmawiać” lub „dzisiejszy dzień mogę poświęcić tylko swojej mamusi”. Nie trzeba być jasnowidzem, by wiedzieć jak Joceline to odebrała.
- Kochanie, już nie śpisz? Powinnaś więcej spać, to ma zbawienny wpływ na cerę. Ale nie odbiegajmy od tematu. Może przyślę po ciebie samochód koło 11? – policzyłam od pięciu wstecz, nie chcąc reprezentatywnego wybuchu wściekłości.
- No dobra, spotkajmy się, ale dotrę tam sama. Gdzie? – W rozmowach z matką zawsze czuła się jak podczas jakichś negocjacji. Mogła iść na prawo.
- Tam gdzie zwykle rybko. Poinformuję tylko Lincolna, że cię odbierze. –
- W porządku, w takim razie do zobaczenia – nie czekając na odpowiedź, po prostu się rozłączyła. Nie chciała tego przeciągać, starczy, że musi się z nią zobaczyć. Odrzuciła telefon na materac i sama legła obok niego. Nie chciało jej się wlec do centrum. To jasne, że mogła poprosić o podwózkę, ale bardzo tego nie lubiła. Starała się mieć jak najmniej kontaktu z bogactwem matki. Od zawsze tak miała, a od ostatnich wydarzeń przestrzegała tego jeszcze bardziej. Poza tym spacer powinien ją ocucić.
Wskoczyła pod szybki prysznic, licząc, że cokolwiek to pomoże. Jak zwykle się przeliczyła i nadal czuła się, jakby miała ołowiane nogi i ręce. Wypiła zrobioną przed feralnym telefonem herbatę, jeszcze dwie inne oraz dwie kawy. W regularnych odstępach odwiedziła toaletę. Zdołała w ciągu tych dwóch godzin jako tako doprowadzić swoją klitkę do względnego ładu i odstawiła sponiewierany tom na półce (jego tytuł, o zgrozo(!), brzmiał „Świeżo ścięta trawa” – jak mogła tego nie zauważyć?). Około dziesiątej zadowolona zagospodarowanym czasem stanęła przed szafą, aby dobrać strój na spotkanie z Joceline. To śmieszne, ale ciężko przychodziło nazywanie jej matką. Wcale nie dlatego, że jej nie kochała, czy zaniedbała jej wychowanie. Po prostu wyglądała tak młodo, że ciężko mówić do niej mamo. Swobodniej czułaby się, nazywając ją siostrą.
Wybrała rzeczy, które kupiła jej właśnie ona. Nic innego się nie nadawało na spotkanie z tak szykowną kobietą. Wybrała błękitną koszulę z rękawami trzy czwarte i kremową spódnicę z wyższym stanem. Pewnie wcale nie była kremowa tylko jakieś ecru, ale pod tym względem miała zmysł zbliżony mężczyzną. Przy wyjściu ubrała granatowe baleriny, nie posiadała czegoś takiego jak obuwie na obcasie czy chociażby platformie. Na sam koniec sprawdziła zawartość torebki zgodnie z listą, którą przykleiła na drzwiach. Od kiedy ją miała była naprawdę dobrze zorganizowana. Portfel? Jest. Klucze? Są. Telefon? Obecny. Słuchawki? Do kompletu. Zadowolona zamknęła drzwi, nie pomijając zamka górnego, co często jej się zdarzało. Wyciągnęła z czeluści torby telefon i słuchawki, po czym ruszyła w kierunku klatki schodowej. Czekała ją jedna partia skrzypiących schodów, aby mogła opuścić ten nieprzyjemny budynek. Z przyzwyczajenia zaczęła liczyć stopnie dzielące ją do wolności. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, buum.
Nie, to nie jest malownicza onomatopeja urozmaicająca wyliczankę. Nią mogłoby zostać soczyste przekleństwo, które padło zaraz po tym. Otóż piękna niewiasta imieniem Lisa zaliczyła tak zwanego „kopciuszka”, co znaczy tyle samo, co zgubienie obuwia sztuk jeden na środku schodów. Jednak na tym podobieństwa się kończą, bo gracji było w tym tyle, co kot napłakał. Biedna dziewczyna wykonała siad na lewą nogą, zginając ją przy okazji pod śmiesznym kątem, podczas gdy prawa swobodnie poleciała do przodu. Huk towarzyszący temu upadkowi przywodził na myśl walenie się budynku. Tak właśnie też pomyślała „ta rudera złoży się przeze mnie jak domek z kart”. Siedziała chwilę w tej dziwnej pozycji, czekając aż posypie się tynk, ale nic się nie wydarzyło. Doszła do wniosku, że lepiej się stąd ewakuować, póki starszyzna nie zleciała się sprawdzić, co się stało. Złapała się oblepionej brudem poręczy, której do tej pory unikała jak ognia. Z tępym bólem rozlanym po lewej nodze od kolana do kostki, uniosła się do pozycji pionowej, cały ciężar kierując na prawą. Sapała przy tym jak stary parowóz. Już słyszała otwierane zasuwy i zdecydowanym krokiem, chociaż utykając, pokonała pozostałe dwa stopnie, po czym wypadła z budynku na świeże powietrze. Oparła się o budynek, czując jak brudzi koszulę brudem wielu pokoleń. Ból promieniował po nodze, ale nic nie wskazywało żeby była złamana czy skręcona. Mogła iść i nic nie chrupało, więc odniosła sukces. Siniaków jeszcze nie było widać, więc nie musiała przebierać spódnicy. Zanim ruszyła w dalszą drogę, postanowiła spokojnie podłączyć słuchawki. Założyła je i odblokowała klawiaturę telefonu. Wybrała losowo utwór, po czym ruszyła kulawym krokiem szarym chodnikiem, chcąc czmychnąć wścibskim spojrzeniom sąsiadów. Miała ochotę śmiać się na całą ulicę, słysząc słowa piosenki. Życie ma niesamowite poczucie humoru.
“My computer thinks I'm gay
I threw that piece of junk away
On the Champs-Elysées
As I was walking Home”
~~~~
placebo, placebo, placebo < 3