poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Rozdział 1

   Jeszcze raz dokładnie wygładził materiał srebrnej kamizelki. Uśmiechnął się smętnie do swojego odbicia. Sięgnął po wiszącą na oparciu marynarkę, tym samym kompletując swój dzisiejszy strój. Ta czynność już dawno przestała sprawiać mu radość. Kiedyś to co innego. Cieszył się jak gówniarz, gdy tylko miał okazję podziwiać się w lustrze upstrzonego w garnitur najlepszej jakości. Koniecznością był drogi projektant i dobry materiał. Najlepiej szyty na miarę lub ręcznie wykonywany. Paradował przed lustrem dłużej niż nie jedna kobieta. Ale to było dawno.
   Przeczesał jeszcze raz dłonią włosy. Nie wyspał się; położył się po prysznicu i teraz wyglądał tak, jak wyglądał. Kosmyki sterczały na wszystkie strony, nadając mu wygląd rozkapryszonej ośmiornicy. Westchnął. Nie mógł już z tym nic zrobić. I chyba nawet nie chciał. Chwycił teczkę, która stała obok krzesła. Upewnił się, że zabrał wszystkie potrzebne rzeczy i wyszedł z sypialni. W smętnym nastroju wstukiwał kod alarmu, uruchamiając wszystkie zabezpieczenia. Dzień do znudzenia przypominał poprzedni. Znów wsiadł na tylne siedzenie czarnego bentleya prowadzonego przez sympatycznego Leonarda. Szofer, który jednocześnie był kimś w rodzaju ochroniarza, pracował u niego już pięć lat. Była to jedna z niewielu osób, w których towarzystwie czuł się swobodnie. Mógł z pełnym przekonaniem powiedzieć, że jest jedyną osobą najbliżej miana jego przyjaciela. Bo innych przyjaciół nie miał. Z całą pewnością nie mógł nazwać tak łasych na jego pieniądze ludzi, którzy ślinili się, gdy tylko zobaczyli go na jakimkolwiek bankiecie. Nikt z nich tak naprawdę go nie znał. Nikt z nich nigdy nie spytał o jakąś z prozaicznych, wręcz śmiesznych, rzeczy. Takich jakie na pamięć znają przyjaciele. Ulubiony film, miejsce na świecie, marzenie. Śmieszne wydarzenia z przeszłości, tragikomiczne związki z czasów młodości. Naprawdę, Leonard najbardziej pretendował do tytułu przyjaciela. Łączyły ich serdeczne stosunki, ale tak naprawdę żaden z nich nie przekraczał granicy pracownik – pracodawca.
   Dla osoby postronnej, czyli dla każdego, Gabriel mógł wydawać się osobą praktycznie nie nadającą się na przyjaciela. Był rzeczowy, milczący, momentami oschły i wszystkich taksował swoim nieprzeniknionym, zielonym spojrzeniem. Jego zamkniętość nielicznych zachęcała do odkrywania. Fascynował zazwyczaj kobiety, które uważały, że uda im się odkryć uwierający jego duszę problem i zmienić go, rozkochać. Wszystkie po kolei wyprowadzał z błędu, że cokolwiek może im się udać. Nie zależało mu na stałej relacji z kobietą o takim mniemaniu. Pragnął kogoś, kogo polubi od pierwszych sekund. Lub obdarzy jakimkolwiek innym uczuciem. Bo tak naprawdę, każdy, kto stawał na jego drodze, był mu po prostu obojętny, nie wzbudzał w nim zainteresowania.
   Jednak teraz, siedząc na skórzanej kanapie w wiozącym go do pracy samochodzie, uświadomił sobie, że pojawiła się taka osoba. Nie spodziewał się kompletnie, że może ją spotkać w miejscu, które wybrał. A wtedy właśnie zależało mu na znalezieniu najbardziej obskurnego i podejrzanego baru na obrzeżach miasta, gdzie mógłby się bez skrupułów urżnąć, w pijackim amoku wznosząc toast do lustra. Nic tego wieczora nie potoczyło się po jego myśli. Wchodzą do lokalu, który z zewnątrz wydawał się zwykłą speluną z dużym zielonym neonem „Green Grill”, doznał szoku. Wnętrze mogło pozostawiać wiele do życzenia, ale było utrzymane w porządku. Nadgryzione zębem czasu i zużyte sprzęty były wypolerowane na błysk. Ludzie kulturalnie grali w bilard w dalszej części sali. A przy barze stała ona. Była tak zaabsorbowana czyszczeniem szklanki, że chyba nawet tornado za oknem nie zwróciłoby jej uwagi. Wyglądała zwyczajnie, wręcz pospolicie, ale jednak w jej ruchach było coś takiego, co powodowało, że kompletnie tu nie pasowała. Mieszanka kociej gracji, niewymuszonej elegancji i doskonale wyważonych ruchów. Stał chwilę jak urzeczony, a potem prawie biegiem dostał się do baru. Zajął krzesło centralnie przed nią, chcąc ją podziwiać. Proste włosy w jakimś prostym odcieniu brązu sięgały gdzieś w okolice łopatek. Skupione na szkle oczy miały barwę oceanu w wyjątkowo nieprzyjemny dzień. Karnację miała bladą, jakby za wszelką cenę unikała słońca.
   Pokręcił głową, wyrywając się z tego odrętwienia. Wątpił, że dziewczę zrobi użytek z jego wizytówki. Jej zachowanie widocznie wskazywało, że nie zapałała do niego tym samym co on. Miał do siebie żal za grzeszki tej nocy, ale jednocześnie był zadowolony. Zrobił to, co chciał zrobić i nie będzie tego żałować. Tym bardziej, że mu się podobało. Owładnęło go w tamtym momencie takie dziwne uczucie wolności, które wydało mu się bardzo obce. Niemniej jednak spodobało mu się. Wejście po raz pierwszy do własnego biura nie mogło się z tym nawet równać. Zaczął się zastanawiać nad skokiem na bungee, gdy Leonard zatrzymał samochód. Z westchnieniem wysiadł, mimowolnie przyklepując niesforne włosy. Codzienność nie będzie czekać.

*

Elizabeth Lucy Taylor rozpoczęła kolejny dzień od uderzenia czołem w za niski sufit na swoim poddaszu. Przeklęła bardzo brzydko na czym świat stoi, rozmasowując obolałe miejsce. Delikatniej tym razem zsunęła się z łóżka, bezbłędnie trafiając stopami w miękkie kapcie. Rytuał poranka był jej tak dobrze znany, że równie dobrze mogła to robić z zamkniętymi oczami. Zazwyczaj była o tej porze wypoczęta i gotowa do podjęcia czekającej ją pracy. Co prawda zarobki nie były wysokie i nie starczały na wiele, jednak satysfakcjonowały one Elizabeth. Oprócz dachu nad głową miała także zapewnione trzy posiłki, co było niewątpliwym luksusem. Jednak dziś młoda dziewczyna myślami była zupełnie gdzie indziej. Oprócz właśnie nabytego, pulsującego bólu czoła w głowie miała istny huragan niespójnych i dziwnych myśli. Otworzyła szafę i wyciągnęła parę spranych, roboczych jeansów. Dopiero po chwili zauważyła, że włożyła je tyłem do przodu. Westchnęła przeciągle zdejmując spodnie. Jej myśli poszybowały ku hipnotyzującym, zielonym oczom… .

Ziuuum. Książka z serii Harlekin z furkotem przemierzyła pokój. Strony poruszały się pospiesznie, chcąc dorównać szybkością ptakowi, który właśnie zerwał się z parapetu. Romansidło napotkało na swojej drodze ścianę i zapragnęło również jej dać odrobinę miłości. Odbiło się od niej z szelestem miętych stron i opadło na ziemię niczym kurtyna, kończąc przedstawienie. Miotaczka nie zrobiła sobie z tego żadnych wyrzutów. Opadła na twardy materac, przecierając przekrwione oczy. Miała wszystkiego serdecznie dość. Była na siebie wściekła, że zamiast po ludzku pójść po pracy spać, zaczęła czytać. A wróciła koło piątej nad ranem. Wiedziała jednak dobrze, że nie zaśnie. Często miała z tym problemy, w sumie od momentu, gdy zaczęła pracować na nocki. Przed nockami sen również nie należał do jej najlepszych przyjaciół. Jednak od czasu do czasu mogła liczyć na jego solidną dawkę, niepoprzedzoną solidniejszą dawką alkoholu, bez jakichkolwiek niepokojących snów.

   Za to dziś… dzisiaj poranek mogła zaliczyć do zdecydowanie najmniej udanych. Od tego dziwnego wypadku nie mogła się na niczym skupić, a czas w pracy dłużył się niemiłosiernie. Wydawało się wręcz, że ktoś z uporem maniaka cofa zegar, gdy nie patrzy. Po tym jak w końcu wydostała się z baru, który oczywiście musiała zamknąć, bo McRalph nie raczył, uciekł jej autobus. Żeby dojechać z tego nędznego odludzia dokądkolwiek, musiała spędzić pół godziny na rozharatanym przystanku okupowanym przez kloszardów. Przysypiając na spleśniałym siedzeniu w śmierdzącym busie, o mało nie przegapiła swojego przystanku. Gdy w końcu dotarła do swojego mieszkania w rozpadającej się kamienicy z mieszkańcami, których średnia wieku przekraczała osiemdziesiątkę i doczłapała się na parter, okazało się, że resztki snu są tylko wspomnieniem. Niezadowolona zaczęła czytać. Sięgnęła jednak po złą książkę, bardzo złą.

   Zwlekła się z twardego materaca, uznając za bezsensowne jakiekolwiek próby zaczerpnięcia snu. Przeszła do małej kuchni, z oknem wychodzącym na ulicę. Jedyny ciekawy i lubiany przez nią aspekt tego mieszkania. Uwielbiała podczas konsumpcji obserwować ludzi. Jedząc kanapki z serem zapiekane w mikrofali, kontemplowała nad ich historiami. Kim jest ta pani w szarej garsonce, biegnąca na autobus w obcasach? Czy jej życie potoczyło się tak jak tego chciała? Ma dzieci, kogoś kto czeka na nią aż wróci z pracy, psa, kota, rybki, lamę? Czy ten młodzik popalający w bramie fajki wpadł już w nałóg? Robi to dla szpanu, żeby móc chuchnąć znajomym w twarz, czy ma problemy rodzinne? Takie śmieszne rozważania doskonale odciągały ją od własnych problemów. Jednak dziś, gdy parzyła sobie kawę z podwójną mocą, wróciły do niej myśli o zielonych oczach. Stwierdziła, że nie ma sensu myśleć o nim potajemnie, czy odpędzać te myśli. Nie jest gówniarą, ani się nie zakochała. Ten człowiek ją po ludzku zaintrygował. Popijając za gorącą, czarną kawę myślałam o nim tak, jak o jednym z tych ludzi zza okna. Ciekawe czy jest żonaty, zaręczony, a może już wdowiec? Był tu przejazdem, czy mieszka gdzieś w pobliżu? Trafił szóstkę na loterii, czy po prostu zarabia kokosy? Myśląc o nim w ten sposób, stawał się dla niej obojętny. Po prostu kolejny człowiek ze swoją historią. Uśmiechnęła się do siebie. Czuła się o wiele lepiej, chociaż zmęczenie nadal dawało się jej we znaki. Zdążyła już opróżnić kubek, więc ponownie nastawiła czajnik, tym razem wybierając saszetkę czarnej herbaty. Włączyła radio na swojej ulubionej stacji, nastawiając je cicho, aby stanowiło jedynie tło. Przeciągły gwizd świadczący o zagotowaniu się wody zaczęło coś zagłuszać. Uświadomiła sobie, że rozdzwonił się jej telefon. Zalała herbatę i wróciła do pokoju. Spojrzała na zegar. Ósma, no pięknie, ciekawe kogo diabli niesie. Wygrzebała ze znoszonej torebki telefon i mętnym wzrokiem zmierzyła wyświetlacz. Joceline. Nie, tak, no nie. Nie w tym momencie. Naprawdę nie miała ochoty gadać ze swoją matką. Zwłaszcza, że było dopiero po ósmej, była zmęczona i po nocce. Okrutne jest życie.

- Lisa! – powitała ją z piskiem matka, gdy odebrała.

- Cześć – odparłam niemrawo, chcąc dać jej do rozumienia, że nie mam ochoty na rozmowę.

- Tak się cieszę, że odebrałaś! Tak dawno nie rozmawiałyśmy! Stęskniłam się!

- Joceline, minął niecały tydzień, to mało czasu – opadła na łóżko, szykując się na dłuższą rozmowę.

- Oj, nie bądź taka małostkowa, skarbie – zaszczebiotała, zapewne wywróciła też oczami. – Znajdziesz trochę czasu dla swojej starej matki? Na przykład w porze lunchu?

- Byłam na nocce – można to było odebrać dwuznacznie: „powinnam spać cały dzień, a nie, cholera, z tobą rozmawiać” lub „dzisiejszy dzień mogę poświęcić tylko swojej mamusi”. Nie trzeba być jasnowidzem, by wiedzieć jak Joceline to odebrała.

- Kochanie, już nie śpisz? Powinnaś więcej spać, to ma zbawienny wpływ na cerę. Ale nie odbiegajmy od tematu. Może przyślę po ciebie samochód koło 11? – policzyłam od pięciu wstecz, nie chcąc reprezentatywnego wybuchu wściekłości.

- No dobra, spotkajmy się, ale dotrę tam sama. Gdzie? – W rozmowach z matką zawsze czuła się jak podczas jakichś negocjacji. Mogła iść na prawo.

- Tam gdzie zwykle rybko. Poinformuję tylko Lincolna, że cię odbierze. –

- W porządku, w takim razie do zobaczenia – nie czekając na odpowiedź, po prostu się rozłączyła. Nie chciała tego przeciągać, starczy, że musi się z nią zobaczyć. Odrzuciła telefon na materac i sama legła obok niego. Nie chciało jej się wlec do centrum. To jasne, że mogła poprosić o podwózkę, ale bardzo tego nie lubiła. Starała się mieć jak najmniej kontaktu z bogactwem matki. Od zawsze tak miała, a od ostatnich wydarzeń przestrzegała tego jeszcze bardziej. Poza tym spacer powinien ją ocucić.

   Wskoczyła pod szybki prysznic, licząc, że cokolwiek to pomoże. Jak zwykle się przeliczyła i nadal czuła się, jakby miała ołowiane nogi i ręce. Wypiła zrobioną przed feralnym telefonem herbatę, jeszcze dwie inne oraz dwie kawy. W regularnych odstępach odwiedziła toaletę. Zdołała w ciągu tych dwóch godzin jako tako doprowadzić swoją klitkę do względnego ładu i odstawiła sponiewierany tom na półce (jego tytuł, o zgrozo(!), brzmiał „Świeżo ścięta trawa” – jak mogła tego nie zauważyć?). Około dziesiątej zadowolona zagospodarowanym czasem stanęła przed szafą, aby dobrać strój na spotkanie z Joceline. To śmieszne, ale ciężko przychodziło nazywanie jej matką. Wcale nie dlatego, że jej nie kochała, czy zaniedbała jej wychowanie. Po prostu wyglądała tak młodo, że ciężko mówić do niej mamo. Swobodniej czułaby się, nazywając ją siostrą.

   Wybrała rzeczy, które kupiła jej właśnie ona. Nic innego się nie nadawało na spotkanie z tak szykowną kobietą. Wybrała błękitną koszulę z rękawami trzy czwarte i kremową spódnicę z wyższym stanem. Pewnie wcale nie była kremowa tylko jakieś ecru, ale pod tym względem miała zmysł zbliżony mężczyzną. Przy wyjściu ubrała granatowe baleriny, nie posiadała czegoś takiego jak obuwie na obcasie czy chociażby platformie. Na sam koniec sprawdziła zawartość torebki zgodnie z listą, którą przykleiła na drzwiach. Od kiedy ją miała była naprawdę dobrze zorganizowana. Portfel? Jest. Klucze? Są. Telefon? Obecny. Słuchawki? Do kompletu. Zadowolona zamknęła drzwi, nie pomijając zamka górnego, co często jej się zdarzało. Wyciągnęła z czeluści torby telefon i słuchawki, po czym ruszyła w kierunku klatki schodowej. Czekała ją jedna partia skrzypiących schodów, aby mogła opuścić ten nieprzyjemny budynek. Z przyzwyczajenia zaczęła liczyć stopnie dzielące ją do wolności. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, buum.

   Nie, to nie jest malownicza onomatopeja urozmaicająca wyliczankę. Nią mogłoby zostać soczyste przekleństwo, które padło zaraz po tym. Otóż piękna niewiasta imieniem Lisa zaliczyła tak zwanego „kopciuszka”, co znaczy tyle samo, co zgubienie obuwia sztuk jeden na środku schodów. Jednak na tym podobieństwa się kończą, bo gracji było w tym tyle, co kot napłakał. Biedna dziewczyna wykonała siad na lewą nogą, zginając ją przy okazji pod śmiesznym kątem, podczas gdy prawa swobodnie poleciała do przodu. Huk towarzyszący temu upadkowi przywodził na myśl walenie się budynku. Tak właśnie też pomyślała „ta rudera złoży się przeze mnie jak domek z kart”. Siedziała chwilę w tej dziwnej pozycji, czekając aż posypie się tynk, ale nic się nie wydarzyło. Doszła do wniosku, że lepiej się stąd ewakuować, póki starszyzna nie zleciała się sprawdzić, co się stało. Złapała się oblepionej brudem poręczy, której do tej pory unikała jak ognia. Z tępym bólem rozlanym po lewej nodze od kolana do kostki, uniosła się do pozycji pionowej, cały ciężar kierując na prawą. Sapała przy tym jak stary parowóz. Już słyszała otwierane zasuwy i zdecydowanym krokiem, chociaż utykając, pokonała pozostałe dwa stopnie, po czym wypadła z budynku na świeże powietrze. Oparła się o budynek, czując jak brudzi koszulę brudem wielu pokoleń. Ból promieniował po nodze, ale nic nie wskazywało żeby była złamana czy skręcona. Mogła iść i nic nie chrupało, więc odniosła sukces. Siniaków jeszcze nie było widać, więc nie musiała przebierać spódnicy. Zanim ruszyła w dalszą drogę, postanowiła spokojnie podłączyć słuchawki. Założyła je i odblokowała klawiaturę telefonu. Wybrała losowo utwór, po czym ruszyła kulawym krokiem szarym chodnikiem, chcąc czmychnąć wścibskim spojrzeniom sąsiadów. Miała ochotę śmiać się na całą ulicę, słysząc słowa piosenki. Życie ma niesamowite poczucie humoru.


“My computer thinks I'm gay

I threw that piece of junk away

On the Champs-Elysées

As I was walking Home”


~~~~

placebo, placebo, placebo < 3

sobota, 10 sierpnia 2013

Wstęp

  Nie wiem kim jest, pojawił się znikąd. Nigdy wcześniej jeszcze go tu nie było. Stałam spokojnie przy barze i wycierałam do bólu czyste już szklanki, gdy postanowił zmienić całe moje życie.
  Nie zarejestrowałam jego wejścia. Po prostu w pewnym momencie pojawił się przy barze, centralnie na krześle przede mną. Miałam szczęście, że nie podskoczyłam ani nic nie stłukłam, gdy go zauważyłam. Jakby był duchem, żadnym ruchem nie zdradził się do momentu aż sama go zobaczyłam. Speszyłam się lekko, ale szybko pozbierałam się w sobie i przybrałam podstawową minę znudzonej barmanki. Muszę być grzeczna, bo moja praca tutaj wisi na włosku. Ale to inna historia.
  - Co podać? – już dawno nauczyłam się, że słowo ‘coś’ jest w tym pytaniu nie na miejscu, jeśli pracuje się za barem. Mężczyzna przechylił lekko głowę w bok i spojrzał na mnie, mrużąc oczy. Dobrze, że to zrobił, bo ta zieleń jak z neonu przed lokalem nieźle mnie raziła. Z wielką uwagą obserwowałam jak przesuwa koniuszkiem języka po pełnych wargach. Dawno nie czułam się tak zahipnotyzowana przez kogoś z przedstawicieli płci przeciwnej. Nie ma, co się dziwić, do pubu nie wpadali ludzie jego pokroju. A od niego wręcz biła niewymuszona nonszalancja okraszona ledwo wyczuwalnym zapachem mamony. Na jego nadgarstku spod rękawa skórzanej kurtki wystawał kosztowny zegarek. Ubrania dobrane tak, aby wyglądać niechlujnie krzyczały wręcz: Jesteśmy drogie i markowe! Ale odsunęłam to od siebie. Jestem dobrą, znudzoną barmanką, czas przyjąć zamówienie.
  - Wolałabyś być biedna, ale szczęśliwa czy bogata i cholernie samotna? – spytał po chwili. Tak po prostu. Zadał to pytanie jakby pytał, który drink bym wybrała. To byłoby proste pytanie w porównaniu z tym, co teraz usłyszałam. Najgorsze było jednak to, że już je słyszałam. Ba, zadawałam je sobie często, gdy patrzyłam wstecz na swoje dotychczasowe życie. Westchnęłam, spoglądając na mężczyznę, który uporczywie wpatrywał się we mnie tym swoim zielonym spojrzeniem.
  - Niech pan spyta mojej matki, ona nie miałaby problemu z odpowiedzią – zrobiłam przerwę na wdech. – Co podać?
W żadnym wypadku nie chciałam się wdawać w rozmowę poglądową z tym nieznajomym. Nie chciałam z nikim o tym rozmawiać. To bolesny temat. Łatwiej było tak jak teraz. Po prostu żyć, chłonąć z dnia na dzień, nie snuć planów, nie pchać się tam, gdzie nigdy się nie będzie.
  - Wybierz coś za mnie – mruknął, rozglądając się po lokalu. Pewnie wypatrywał sobie nową ofiarę. W duchu wzruszyłam ramionami i sięgnęłam do lodówki po butelkę wódki. To był standardowy wybór na takie ewentualności. Przystępna cena, dobra jakość, gwarancja powrotu po więcej. Postawiłam przed nim zamówienie i wróciłam do czyszczenia czystych szklanek. Zielonooki sęp skończył oględziny i jego wzrok zatrzymał się na blacie przed nim. Chwycił kieliszek i opróżnił go jednym haustem, po czym utkwił spojrzenie we mnie. Nie patrzyłam na niego, ale poznałam to palące uczucie, gdy ktoś się w ciebie wpatruje i koniecznie chce odwzajemnienia. Zastanawiałam się czy chcę to zrobić. Doszłam do wniosku, że nie dam mu tej satysfakcji.
  - Sprytnie – powiedział obracając kieliszek w dłoni. – Taktowne wyjście z sytuacji. Nikogo nie urazi.
Dobrze wiedziałam o co mu chodzi, ale milczałam z uporem maniaka wycierając teraz blat.
  - Mówią, kto bogatemu zabroni – mruknął i zrobił coś, czego nigdy bym się nie spodziewała. Uniosłam wzrok w momencie, gdy unosił rękę do rzutu. Obserwowałam w zwolnionym tempie jak jego ramie wychyla się do tyłu, materiał kurtki napręża, a po chwili szybuje szklanka. Mija mnie o zaledwie kilka centymetrów, kontynuuje lot przez kilka niewiarygodnie długich sekund, po czym trafia na przeszkodę na swojej drodze. Szklany regał zastawiony od podłogi różnymi trunkami. Na dole tymi miernymi, na samej górze ledwo tkniętymi specjałami. Oniemiała wpatruje się jak szkło trafia w świeżo wystawioną butelkę Red Label. Ogłuszający trzask niesie echem po całej sali, wszystko wokół milknie. Szkło wybucha fontanną zabarwioną brązowym trunkiem. Pod wpływem wibracji z wyższych półek spadają jeszcze trzy butelki. Wszyscy zamarli w pół ruchu wpatrują się w pobojowisko. Ciszę przerywa jedynie skrzeczące radio.
  - Co u diabła się tu dzieje?! – z zaplecza wybada zdezorientowany kierownik. Cieszę się, że tu jest, to oznacza o wiele mniej problemów dla mnie. Mężczyzna zatrzymuje się w drzwiach z sapnięciem. Oddycha szybko przez rozchylone usta, a materiał koszuli faluje na rozległym mięśniu piwnym. Pan McRalph ogarnia wzrokiem pobojowisko i nie dowierza. Świetnie, nie jestem sama. Przenoszę wzrok z kierownika na nieznajomego przy barze. Siedzi rozparty na stołku barowym ze skrzyżowanymi na piersi rękoma. Jego czujne, zielone oczy spokojnie rozglądają się po barze, a mina niczego nie zdradza.
  - Kto, do cholery, to zrobił? – McRalph wyrywa się z pierwszej fali odrętwienia. Jego ciężkie spojrzenie koloru rozlanego piwa ląduje na mnie.
  - Pan jest właścicielem tego baru? – jego głos skojarzył mi się z tonem rzeczowego negocjatora. Pewny siebie, trochę władczy, powodował, że człowiek tracił rezon.
  - Jestem tu kierownikiem, właścicielem jest brat. Aktualnie wyjechał i ja sprawuję tu władzę pod jego nieobecność – kierownik jedynie marnie naśladował ten tembr. – Czy to pańska sprawka?
  - Na ile wycenia pan straty? –
  - Tak po prostu się pan o to pyta? Wchodzi do baru, wszczyna rozróbę, a potem spokojnie pyta się o cenę?! Co pan sobie wyobraża? Kim pan jest? Zaraz zadzwonię po policję! – McRalph zrobił się na twarzy różowoczerwony. Zaczynałam się o niego niepokoić. Wzywanie policji na pewno nie wyjdzie nikomu na dobre.
  - Sądzę, że obejdzie się bez tego – zielonooki spojrzał na mnie kątem oka, gdy podawał mojemu szefowi wizytówkę, która niewidomo jak znalazła się w jego dłoni. Byłam w szoku jak wielki wpływ na sytuację może mieć świstek papieru.
  - Koniec widowiska, mogą państwo spocząć, jeśli liczą na coś więcej to wynocha! – zawołał McRalph nienaturalnie piskliwym głosem, rozglądając się po sali. – Nie stój tak, leć po mopa, posprzątaj tu!
Dosyć niechętnie opuściłam miejsce akcji. Kierownik zajął moje miejsce przed barem i zaczął cicho rozmawiać z nieznajomym. Mimo jego dziwności i arogancji, zaintrygował mnie. Raczej niewiele osób może sobie pozwolić na wejście do baru i ciśnięcie szklanką w półkę pełną alkoholi. Zdusiłam to jednak w sobie, ten facet mógł trafić we mnie. Przypadkiem lub z całkowitą premedytacją. Nie pozwolę, żeby ktoś zawrócił mi w głowie tylko z powodu zielonych oczu i ładne buzi. Powoli wylałam brudną wodę z wiadra, po czym napełniłam je świeżą. Wpatrywałam się w strumień zimnej wody, próbując usłyszeć coś z sali. Bezskutecznie, wszystko łączyło się w jeden szmer. Zakręciłam kurek, do wody wlałam parę kropel detergentu. Po drodze chwyciłam mop i wróciłam na salę. Przed zielonookim stała kolejna szklaneczka, tym razem wypełniona jakimś ciemnym trunkiem. Kierownika nigdzie nie było widać. Odstawiłam mop pod ścianę, zamieniając go na szufelkę, na której układałam odłamki szkła. Całej operacji sprzątania towarzyszyło mi palące w plecy spojrzenie nieznajomego. Nie miałam pojęcia, czego ode mnie chce. Ani razu się nie odwróciłam. Gdy wycierałam podłogę znów pojawił się McRalph. Jego małe oczka koloru rozlanego piwa, umiejscowione pod niskim czołem w pucołowatej twarzy świeciły z podniecenia. Ten człowiek doprowadzał mnie do szewskiej pasji. To przez niego właściciel miał do mnie ograniczone zaufanie. Kierownik to chytry, leniwy człowiek, który żerował na swoim bracie, a tamten ślepo mu ufał. Nie słuchałam ich rozmowy. Zabrałam potłuczone butelki i wyrzuciłam do kontenera na tyłach baru. Gdy wróciłam bar był pusty. Poczułam mieszankę ulgi i rozczarowania. Zdecydowałam, że wolę ulgę i to na nią postawiłam. Zza drzwi biura łypnęły na mnie oczka grubasa.
  - Wszystko już z tamtym gościem uregulowałem. Nie zaprzątaj już sobie niczym twojej ślicznej główki, bo jeszcze ty coś zbijesz. – zarechotał obleśnie i wpełzł z powrotem do swej nory. Nienawidzę go, naprawdę go nienawidzę.
  Zajęłam swoje miejsce przy barze. Wzięłam do ręki tę samą szklankę, którą maltretowałam od przeszło dwóch godzin. Ku mojemu zdziwieniu, stała na czymś. Przystawiłam świstek do oczu. To była wizytówka, wydrukowana na kredowym papierze. Pachniała jakimś drogim perfumem. Prosto czarną czcionką nadrukowano słowa: Gabriel Turner oraz numer telefonu, e-mail i fax. To wszystko. Nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia, nie wiem co tak wprawiło w zdumienie McRalpha. Obróciłam ją w dłoni. Z tyłu, odręcznym, ładnym męskim pismem nakreślono jedno pytanie: Bogata i samotna czy biedna i kochana?

__
Wygląd jest jaki jest, bo po raz pierwszy obcuję z blogspotem.