Nie wiem kim jest, pojawił się znikąd. Nigdy wcześniej jeszcze go tu nie było. Stałam spokojnie przy barze i wycierałam do bólu czyste już szklanki, gdy postanowił zmienić całe moje życie.
Nie zarejestrowałam jego wejścia. Po prostu w pewnym momencie pojawił się przy barze, centralnie na krześle przede mną. Miałam szczęście, że nie podskoczyłam ani nic nie stłukłam, gdy go zauważyłam. Jakby był duchem, żadnym ruchem nie zdradził się do momentu aż sama go zobaczyłam. Speszyłam się lekko, ale szybko pozbierałam się w sobie i przybrałam podstawową minę znudzonej barmanki. Muszę być grzeczna, bo moja praca tutaj wisi na włosku. Ale to inna historia.
- Co podać? – już dawno nauczyłam się, że słowo ‘coś’ jest w tym pytaniu nie na miejscu, jeśli pracuje się za barem. Mężczyzna przechylił lekko głowę w bok i spojrzał na mnie, mrużąc oczy. Dobrze, że to zrobił, bo ta zieleń jak z neonu przed lokalem nieźle mnie raziła. Z wielką uwagą obserwowałam jak przesuwa koniuszkiem języka po pełnych wargach. Dawno nie czułam się tak zahipnotyzowana przez kogoś z przedstawicieli płci przeciwnej. Nie ma, co się dziwić, do pubu nie wpadali ludzie jego pokroju. A od niego wręcz biła niewymuszona nonszalancja okraszona ledwo wyczuwalnym zapachem mamony. Na jego nadgarstku spod rękawa skórzanej kurtki wystawał kosztowny zegarek. Ubrania dobrane tak, aby wyglądać niechlujnie krzyczały wręcz: Jesteśmy drogie i markowe! Ale odsunęłam to od siebie. Jestem dobrą, znudzoną barmanką, czas przyjąć zamówienie.
- Wolałabyś być biedna, ale szczęśliwa czy bogata i cholernie samotna? – spytał po chwili. Tak po prostu. Zadał to pytanie jakby pytał, który drink bym wybrała. To byłoby proste pytanie w porównaniu z tym, co teraz usłyszałam. Najgorsze było jednak to, że już je słyszałam. Ba, zadawałam je sobie często, gdy patrzyłam wstecz na swoje dotychczasowe życie. Westchnęłam, spoglądając na mężczyznę, który uporczywie wpatrywał się we mnie tym swoim zielonym spojrzeniem.
- Niech pan spyta mojej matki, ona nie miałaby problemu z odpowiedzią – zrobiłam przerwę na wdech. – Co podać?
W żadnym wypadku nie chciałam się wdawać w rozmowę poglądową z tym nieznajomym. Nie chciałam z nikim o tym rozmawiać. To bolesny temat. Łatwiej było tak jak teraz. Po prostu żyć, chłonąć z dnia na dzień, nie snuć planów, nie pchać się tam, gdzie nigdy się nie będzie.
- Wybierz coś za mnie – mruknął, rozglądając się po lokalu. Pewnie wypatrywał sobie nową ofiarę. W duchu wzruszyłam ramionami i sięgnęłam do lodówki po butelkę wódki. To był standardowy wybór na takie ewentualności. Przystępna cena, dobra jakość, gwarancja powrotu po więcej. Postawiłam przed nim zamówienie i wróciłam do czyszczenia czystych szklanek. Zielonooki sęp skończył oględziny i jego wzrok zatrzymał się na blacie przed nim. Chwycił kieliszek i opróżnił go jednym haustem, po czym utkwił spojrzenie we mnie. Nie patrzyłam na niego, ale poznałam to palące uczucie, gdy ktoś się w ciebie wpatruje i koniecznie chce odwzajemnienia. Zastanawiałam się czy chcę to zrobić. Doszłam do wniosku, że nie dam mu tej satysfakcji.
- Sprytnie – powiedział obracając kieliszek w dłoni. – Taktowne wyjście z sytuacji. Nikogo nie urazi.
Dobrze wiedziałam o co mu chodzi, ale milczałam z uporem maniaka wycierając teraz blat.
- Mówią, kto bogatemu zabroni – mruknął i zrobił coś, czego nigdy bym się nie spodziewała. Uniosłam wzrok w momencie, gdy unosił rękę do rzutu. Obserwowałam w zwolnionym tempie jak jego ramie wychyla się do tyłu, materiał kurtki napręża, a po chwili szybuje szklanka. Mija mnie o zaledwie kilka centymetrów, kontynuuje lot przez kilka niewiarygodnie długich sekund, po czym trafia na przeszkodę na swojej drodze. Szklany regał zastawiony od podłogi różnymi trunkami. Na dole tymi miernymi, na samej górze ledwo tkniętymi specjałami. Oniemiała wpatruje się jak szkło trafia w świeżo wystawioną butelkę Red Label. Ogłuszający trzask niesie echem po całej sali, wszystko wokół milknie. Szkło wybucha fontanną zabarwioną brązowym trunkiem. Pod wpływem wibracji z wyższych półek spadają jeszcze trzy butelki. Wszyscy zamarli w pół ruchu wpatrują się w pobojowisko. Ciszę przerywa jedynie skrzeczące radio.
- Co u diabła się tu dzieje?! – z zaplecza wybada zdezorientowany kierownik. Cieszę się, że tu jest, to oznacza o wiele mniej problemów dla mnie. Mężczyzna zatrzymuje się w drzwiach z sapnięciem. Oddycha szybko przez rozchylone usta, a materiał koszuli faluje na rozległym mięśniu piwnym. Pan McRalph ogarnia wzrokiem pobojowisko i nie dowierza. Świetnie, nie jestem sama. Przenoszę wzrok z kierownika na nieznajomego przy barze. Siedzi rozparty na stołku barowym ze skrzyżowanymi na piersi rękoma. Jego czujne, zielone oczy spokojnie rozglądają się po barze, a mina niczego nie zdradza.
- Kto, do cholery, to zrobił? – McRalph wyrywa się z pierwszej fali odrętwienia. Jego ciężkie spojrzenie koloru rozlanego piwa ląduje na mnie.
- Pan jest właścicielem tego baru? – jego głos skojarzył mi się z tonem rzeczowego negocjatora. Pewny siebie, trochę władczy, powodował, że człowiek tracił rezon.
- Jestem tu kierownikiem, właścicielem jest brat. Aktualnie wyjechał i ja sprawuję tu władzę pod jego nieobecność – kierownik jedynie marnie naśladował ten tembr. – Czy to pańska sprawka?
- Na ile wycenia pan straty? –
- Tak po prostu się pan o to pyta? Wchodzi do baru, wszczyna rozróbę, a potem spokojnie pyta się o cenę?! Co pan sobie wyobraża? Kim pan jest? Zaraz zadzwonię po policję! – McRalph zrobił się na twarzy różowoczerwony. Zaczynałam się o niego niepokoić. Wzywanie policji na pewno nie wyjdzie nikomu na dobre.
- Sądzę, że obejdzie się bez tego – zielonooki spojrzał na mnie kątem oka, gdy podawał mojemu szefowi wizytówkę, która niewidomo jak znalazła się w jego dłoni. Byłam w szoku jak wielki wpływ na sytuację może mieć świstek papieru.
- Koniec widowiska, mogą państwo spocząć, jeśli liczą na coś więcej to wynocha! – zawołał McRalph nienaturalnie piskliwym głosem, rozglądając się po sali. – Nie stój tak, leć po mopa, posprzątaj tu!
Dosyć niechętnie opuściłam miejsce akcji. Kierownik zajął moje miejsce przed barem i zaczął cicho rozmawiać z nieznajomym. Mimo jego dziwności i arogancji, zaintrygował mnie. Raczej niewiele osób może sobie pozwolić na wejście do baru i ciśnięcie szklanką w półkę pełną alkoholi. Zdusiłam to jednak w sobie, ten facet mógł trafić we mnie. Przypadkiem lub z całkowitą premedytacją. Nie pozwolę, żeby ktoś zawrócił mi w głowie tylko z powodu zielonych oczu i ładne buzi. Powoli wylałam brudną wodę z wiadra, po czym napełniłam je świeżą. Wpatrywałam się w strumień zimnej wody, próbując usłyszeć coś z sali. Bezskutecznie, wszystko łączyło się w jeden szmer. Zakręciłam kurek, do wody wlałam parę kropel detergentu. Po drodze chwyciłam mop i wróciłam na salę. Przed zielonookim stała kolejna szklaneczka, tym razem wypełniona jakimś ciemnym trunkiem. Kierownika nigdzie nie było widać. Odstawiłam mop pod ścianę, zamieniając go na szufelkę, na której układałam odłamki szkła. Całej operacji sprzątania towarzyszyło mi palące w plecy spojrzenie nieznajomego. Nie miałam pojęcia, czego ode mnie chce. Ani razu się nie odwróciłam. Gdy wycierałam podłogę znów pojawił się McRalph. Jego małe oczka koloru rozlanego piwa, umiejscowione pod niskim czołem w pucołowatej twarzy świeciły z podniecenia. Ten człowiek doprowadzał mnie do szewskiej pasji. To przez niego właściciel miał do mnie ograniczone zaufanie. Kierownik to chytry, leniwy człowiek, który żerował na swoim bracie, a tamten ślepo mu ufał. Nie słuchałam ich rozmowy. Zabrałam potłuczone butelki i wyrzuciłam do kontenera na tyłach baru. Gdy wróciłam bar był pusty. Poczułam mieszankę ulgi i rozczarowania. Zdecydowałam, że wolę ulgę i to na nią postawiłam. Zza drzwi biura łypnęły na mnie oczka grubasa.
- Wszystko już z tamtym gościem uregulowałem. Nie zaprzątaj już sobie niczym twojej ślicznej główki, bo jeszcze ty coś zbijesz. – zarechotał obleśnie i wpełzł z powrotem do swej nory. Nienawidzę go, naprawdę go nienawidzę.
Zajęłam swoje miejsce przy barze. Wzięłam do ręki tę samą szklankę, którą maltretowałam od przeszło dwóch godzin. Ku mojemu zdziwieniu, stała na czymś. Przystawiłam świstek do oczu. To była wizytówka, wydrukowana na kredowym papierze. Pachniała jakimś drogim perfumem. Prosto czarną czcionką nadrukowano słowa: Gabriel Turner oraz numer telefonu, e-mail i fax. To wszystko. Nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia, nie wiem co tak wprawiło w zdumienie McRalpha. Obróciłam ją w dłoni. Z tyłu, odręcznym, ładnym męskim pismem nakreślono jedno pytanie: Bogata i samotna czy biedna i kochana?
__
Wygląd jest jaki jest, bo po raz pierwszy obcuję z blogspotem.
No cóż, szczerze miałam nadzieję, że będzie to jednak western. Ale może to skutek wysłuchiwania długich historii mojej przyjaciółki na temat gry zatytuowanej : Red Death Redemption (w skrócie Redudedu), szczerze polecam. Czyta się płynnie i dobrze, gościa z zielonymi oczyma lubię, bo ma zadatki na jakiś podły charakter. Krótko, ale taką naturę mają prologi. A z chęcią przeczytałabym resztę i to w tym momencie.
OdpowiedzUsuńxoxo
Zombies
Hm, prolog jak prolog, ma być ciekawy, więc ten zdecydowanie spełnia swoje zadanie. Ja w przeciwieństwie do poprzedniczki ogromnie się cieszę, że to nie jest western, bo ich nie cierpię. Charakter dziewczyny ciekawy jak na standardy wszelkich opowiadań bądź powieści, gdzie zazwyczaj po jakimś czasie zamieniają się w sektę zmierzchowej Belli, idealnie ją naśladując. Ta pani nie jest ciepłą kluchą i coś w sobie ma. Ciekawi mnie jej imię i mam nadzieję, że je poznam. Czekam na ciąg dalszy i życzę weny :D
OdpowiedzUsuń